Zawsze byłam przeciwna mieszaniu Boga do literatury. Może nawet nie tyle Boga, co głębokiej wiary w niego. Darujmy sobie przywoływanie chwalebnego wyjątku w postaci Pisma Świętego, Bóg w ujęciu chrześcijańskim to temat na lekcje religii, a nie na bestseller. Kiedy więc spojrzałam na okładkę „Chaty”, gdzie spece od PR-u umieścili dumne 6 000 000 sprzedanych egzemplarzy, doszłam do wniosku, że to niemożliwe. Tyle, że strasznie ze mnie ciekawski człowiek, więc sprawdzenie co jest w tej książce było tylko kwestią czasu. No i sprawdziłam. Wczoraj. Nie wstałam póki nie skończyłam. I doszłam do wniosku, że jej fenomen polega na tym, że to książka dla ludzi cierpiących lub szukających pocieszenia. A takich jak wiadomo w tym naszym świecie dostatek. Człowiek pogrążony w smutku to człowiek, który traci zainteresowanie otoczeniem, podświadomie wyłącza część siebie zdolną do odczuwania, dzięki temu obojętnieje. Nie zawsze, ale często ignorowanie bodźców z zewnątrz zapewnia jedynie pozorny spokój, w środku toczy się wojna, ból, gniew, zazdrość, żal, poczucie zdrady, osamotnienia, niezrozumienia – wszystkie walczą o palmę pierwszeństwa w zawodach o zagarnięcie duszy. Ci mniej wrażliwi obserwatorzy są przekonani, że kluczem do sukcesu czyli wydobycia z otępienia, jest siła, z jaką będą uderzać w pancerz cierpiącego. Tymczasem potrzebna jest metoda, coś, co poruszy najdelikatniejszą ze strun w duszy, coś, co pozwoli wszystkim tym skłębionym emocjom wydostać się na zewnątrz. Myślę, że „Chata” może być takim impulsem.
Sama historia nie jest zbyt skomplikowana. Główny bohater – Mack traci dziecko, uprowadzone przez seryjnego zabójcę. Mimo upływu czasu nie może uporać się z własnymi uczuciami i coraz bardziej oddala się od Boga. I tutaj zaczyna się balansowanie na krawędzi banału – ogarnięty smutkiem ojciec znajduje w skrzynce pocztowej list od Boga. Stwórca zaprasza go na spotkanie w starej chacie – miejscu, gdzie najprawdopodobniej została zamordowana córka Macka. Ten oczywiście na spotkanie jedzie, co chyba żadnemu rozsądnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy, po czym spędza weekend w baśniowej wręcz scenerii, której nie powstydziłby się Walt Disney. Za towarzyszy ma Boga Ojca, Jezusa i Ducha Świętego. Jak łatwo się domyślić dni w chacie zdziałały cuda – nastąpiło uzdrowienie duszy i serca Macka. Rzygać się chce zasadniczo, do tego ten koszmarny język – raz wykład jak dla idiotów, dialogi na poziomie III klasy podstawówki, a za chwilę teologiczno-filozoficzno-etyczny bełkot. Problem polega na tym, że ta książka po odrzuceniu całej tej historii zakrawającej na farsę jest bardzo mądra. Wcale nie jest o chrześcijaństwie, nie jestem pewna czy jest o Bogu, jeśli jednak odrzucimy te dwa pojęcia to otrzymamy garść całkiem przyzwoitych wskazówek jak żyć. To książka o miłości, potrzebie nadziei i bliskości, o nieumiejętności wyrażania uczuć, o trudnych rozmowach, konieczności wybaczania innym, a przede wszystkim sobie. Tak więc nie bójcie się zedrzeć z tego „dziełka” całego chłamu w stylu amerykańskiej reklamy i wybrać z niej zaledwie kilka zdań, które (o dziwo!) naprawdę mogą odmienić życie. Niech no tylko trafią na podatny grunt.
http://www.nowaproza.eu/ksiazka/221/chata-wyd-2#info